Egipt – safari St Johns październik 2010

Safari nurkowe St Johns i Abu Fandera 14-21.10.2010

Rzadko zdarza mi się planować urlop z takim wyprzedzeniem. Najczęściej jest to wypad na ostatnią chwilę (ostatecznie na 1-2 tygodnie przed planowanym terminem). Tym razem było zupełnie inaczej.

Znajomy zdecydował się na wyjazd na safari do Egiptu w połowie kwietnia – trasa St Johns z Abu Fanderą. Przy czym wyjazd miał się odbyć w październiku. Ok. Jeśli mogą planować z takim wyprzedzeniem urlop to super. Niespodziewanie Marcin zapytał, czy nie pojechałabym z nim i jego kolegami. Pierwsza reakcja była, że to dopiero w październiku, a mamy kwiecień i jeszcze bardzo dużo czasu do tego. Poza tym nie byłam nigdy na safari, a nurkuję stosunkowo niedługo. Nie no, chyba jeszcze za wcześnie, ale po krótkim namyśle i rozmowach z bardziej doświadczonymi ode mnie nurkami, stwierdziłam, dlaczego by nie jechać? Tym bardziej, że południowe rafy Egiptu, mam na myśli właśnie St Johns, są uważane za jedna z łatwiejszych do nurkowania. Nawet mało doświadczony nurek jest w stanie sobie na miejscu poradzić. Klamka zapadła. Jadę.

No tak, tylko że był kwiecień, a do wyjazdu jeszcze prawie pół roku. Do tego czasu trzy razy zdążyłam zapomnieć o zaplanowanym urlopie. Jakie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że zaraz wyjazd, a ja nie mam jeszcze nic przygotowanego. Jakoś udało się pozbierać. Nawet nie było bagażu aż tak znów dużo. Jedyne 27 kg. Szkoda tylko że limit bagażu był 15 kg. Dlatego przezornie zgłosiłam bagaż nurkowy, by nie przechodzić gehenny na lotnisku w Hurghadzie. No to w drogę.

Hurghada. Ostatnie lądowanie tutaj miałam w marcu. Trochę się zmieniło. Najważniejsze to odebrać bagaż. Chwila oczekiwania i ufff, udało się. A razem z walizką cały sprzęt. Pomyślałam: Będzie można nurkować 🙂 Przed lotniskiem czekał przedstawiciel kontrahenta, a także dwóch Szwedów, którzy jak się później okazało, jechali na to samo safari co ja. Z tą różnicą, że oni w przeciwieństwie do mnie byli w Egipcie pierwszy raz. Następnie zaliczyliśmy szybką wizytę w biurze kontrahenta po lunch pakiety i w drogę. Czekała nas „krótka” przejażdżka z Hurghady do Marsa Alam. Jakieś 250 km, czyli ok 4 godzin jazdy. No nic. Jakoś daliśmy radę. Klimatyzacja w aucie była, więc przeżyliśmy.

Oczywiście nie obyło się bez przygód, jak to w Egipcie bywa. Tuż przed samym Marsa Alam kierowca nagle się zatrzymał i zaczął coś robić przy pedale gazu. Okazało się, że pedał pękł na pół 🙂 Jednak dla Egipcjanina nie ma nic trudnego. Wystarczył kawałek sznurka pożyczonego od zatrzymanego „znajomego” i dojechaliśmy do celu.

Pierwszy widok na port w Marsa Alam to mnóstwo łodzi w jednym miejscu. Całkiem sympatyczny widok. Ciekawe która to moja? Po chwili podpłynęła do nas obsługa łodzi na zodiaku (czasem nazywanym taksówką wśród przewodników nurkowych) i zabrała ostatnich gości (czyli mnie i dwóch Szwedów) na pokład. Swoją drogą całkiem sympatyczna łódź. Jeśli ktoś nie potrzebuje luksusów, to z czystym sumieniem mogę polecić M/Y Sea Friend na safari nurkowe. Na łodzi mieści się ok 20 uczestników i załoga. Przy pełnej obsadzie na pokładzie słonecznym mimo iż bywa ciasno, każdy znajdzie dla siebie miejsce.

Po wejściu na łódź okazało się, że miałam trochę szczęścia i dostałam kabinę na górze. Inni powiedzieliby, że to nie najlepsza lokalizacja, bo tam najbardziej buja przy większym wietrze, ale jak się później okazało pogoda nam dopisała i spokojnie przespałam wszystkie noce bez większych „przygód”. Po załatwieniu formalności czas na sklarowanie sprzętu. Bardzo spodobała mi się opcja złożenia sprzętu na początku i rozłożeniu go dopiero pod koniec safari. Jaka to wygoda 🙂 Jak na pierwszy dzień, wystarczyło „ciężkiej” pracy. Trzeba było się zrelaksować, przywitać ze znajomymi i zadbać by jakiś faraon nie zaatakował.

Pierwszy dzień nurkowy okazał się być dla nas dość łagodny. Ponieważ płynęliśmy dalej na południe niż St Johns, na rafę Abu Fandera, to pobudka była dość „cywilizowanie” po 08:00. Potem śniadanie i omówienie zasad na łodzi. W tym czasie dopłynęliśmy do rafy. Co prawda to jeszcze nie była Abu Fandera, ale dobra rafa na nurkowanie sprawdzające. Od tego czasu przez całe safari towarzyszył nam nieodłączny dźwięk dzwonu pokładowego. Jak to ładnie ujął nasz przewodnik, po pierwszym dniu będziemy wiedzieć, który dzwon co oznacza. Jeśli go słychać i czujemy, że mamy suche włosy oznacza to, iż za chwilę będziemy nurkować. Natomiast dzwon i mokre włosy to znak wołania na posiłek. Ile w tym prawdy 🙂

Znak do wody. Pierwsze nurkowanie. Ponieważ moi partnerzy zawsze pierwsi byli do wszystkiego, to chyba na większość nurkowań wchodziliśmy pierwsi do wody. Dla wygody mieliśmy butle 15l i wychodziliśmy najczęściej jako ostatni. Jak miło było zanurzyć się w cieplutkiej wodzie (miała średnio 30 st C) i cokolwiek zobaczyć pod nią. Zupełnie co innego niż w Polsce. Tym bardziej, że ostatnie nurkowanie w Polsce robiłam kilka dni przed safari. A pod wodą feeria barw, ryby w niezliczonych ilościach, mnóstwo innych stworzeń (ładniejszych lub trochę mniej) i oczywiście korale. Po godzinie siedzenia w wodzie trzeba było wychodzić. Tak więc pierwsze nurkowanie zaliczone. Jakie było miłe zaskoczenie po wyjściu z wody, gdy załoga okazała się nad wyraz pomocna. Człowiek nawet nie zdążył stanąć na łodzi, a już miał płetwy zdejmowane. Nie zdążył dobrze usiąść przy swoim miejscu, a już pomagali mu zdjąć sprzęt. Naprawdę trafiła nam się pomocna, miła załoga. Dzwon. O kurcze, dobrze się nie rozebrałam z pianki, a tu już wołają na lunch. Po lunchu chwila odpoczynku i kolejne nurkowanie. Pierwszego dnia udało się zrobić tylko 2 nurkowania. Jak na początek było całkiem przyjemnie. Zastanawiałam się co będzie dalej.

Kolejne dni nie były już tak łagodne. Zaczęło się prawdziwe safari. Pobudka 05:30. Pół godzinki na obudzenie. Jakaś kawa, herbata, co kto woli. Krótki briefing i do wody. Nurkowania o świcie mają tę zaletę, że można zobaczyć duże ryby. Niestety przez całe safari nie mieliśmy tego szczęścia, choć wiele osób miało na to nadzieję. Po nurkowaniu był czas na śniadanko, chwila przerwy i znów do wody. Godzina nurkowania, powrót na łódź, lunch, chwila odpoczynku i ponownie w wodzie. Po kolejnym dniu człowiek zaczyna mieć wrażenie, że nurkowanie jest na zmianę z jedzeniem, przerywane jedynie spaniem. Myślę jednak, że większości osób to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Z wody zupełnie nie chciało się wychodzić. Może dużych ryb nie było, ale trafiły się ze 2-3 żółwie, mureny, skrzydlice, ośmiornica, mnóstwo błazenków, napoleony i moje ulubione ślimaki nagoskrzelne. Stwierdziłam, że nie przeszkadza mi spędzenie całego dnia na szukaniu tych małych stworzonek. Osobiście znalazłam ze cztery. Wszystkich nazw podwodnej flory i fauny nie jestem w stanie wymienić, ale wierzcie mi, że było tego sporo. Na rafach St Johns byliśmy w dwóch miejscach, gdzie rafa przyjęła taki kształt małych jaskiń, do których od góry wpadało światło słoneczne, tworząc niezapomniane widoki. Takim przykładem jest Shaab Claudia. Ciekawym doświadczeniem były w Egipcie nurkowania nocne, kiedy to do życia budzą się inne zwierzęta i można wypatrzeć to czego za dnia nie widać. Tutaj spotkało nas trochę szczęścia, bo mieliśmy okazję zobaczyć osławioną hiszpańską tancerkę. Niestety nie było dane nam zobaczyć jak tańczy. Może następnym razem.

Dzień kończył się dla każdego o innej porze. Jedni „odpadali” dość wcześnie, bo już o 22:00, ale byli też wytrwalsi, którzy siedzieli do 01:00 w nocy. Tylko potem ciężko im się wstawało. Przez tydzień zwiedziliśmy kilka miejsc nurkowych, a prawie każde było inne. Zrobiliśmy 2 nurkowania na Abu Fanderze, a pozostałe na St Johns. I jeśli mam być szczera to w porównaniu z rafami St Johns, Abu Fanrera wypada dużo słabiej. Zdecydowanie mniej zwierząt, a jeszcze trzeba trochę płynąć do niej. Jeśli mamy wybór to nie koniecznie trzeba sprawdzać jej uroki 😉 Skoro jednak tam popłynęliśmy i zanurkowałam to wiem, że nie mam po co wracać. Co innego St Johns , gdzie znajdziemy wiele urokliwych miejsc nurkowych, których sporo zobaczyliśmy, a jeszcze więcej jest do poznania.

Tydzień minął w mgnieniu oka. Ani człowiek się obejrzał, a trzeba było pakować sprzęt. Ponieważ miałam planowany powrót na 05:00 rano (ała), to transfer był zaplanowany na dzień wcześniej na 23:00. Dlatego też siódmego dnia zrobiłam tylko poranne nurkowanie. Po wyjściu z wody zaczęłam rozkładać z żalem sprzęt. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy dostałam smsa z Polski, że godziny mi przesunęli na południowe następnego dnia. Tylko dlaczego tak późno ta informacja!! 🙁 Wszyscy już dawno w wodzie.. No cóż. Widocznie tak miało być. Safari zbliżało się do końca. Ostatni wspólnie spędzony wieczór, oglądanie niezliczonej ilości zrobionych zdjęć (tak, moi towarzysze – zwłaszcza jeden – jest maniakiem fotograficznym. Sam się sobie po powrocie dziwił, że zrobił tyle zdjęć jak uświadomił sobie że ma ich ponad 600 😀 ). Muszę przyznać, że bardzo dobrze bawiłam się na safari. Pomijając nurkowania, trafiła się sympatyczna grupa. Może nie rozrywkowa, ale sympatyczna. Trochę Niemców, para Belgów i Duńczyków, dwóch Szwedów, Francuz, 3 Polaków i najmilsze zaskoczenie – para 80 letnich nurkujących Amerykanów. Naprawdę miły widok. Dzięki moim towarzyszom doli i niedoli na safari spędziłam naprawdę wesoły tydzień. Dawno tak się nie śmiałam. Również przewodnicy stanęli na wysokości zadania. Wykazali się znajomością miejsc, umiejętnościami artystycznymi (rysowali każde miejsce nurkowe), a także profesjonalizmem. Chętnie spotkałabym ich na kolejnym safari.

Stwierdziłam, że ten sposób nurkowania bardzo mi odpowiada i z niecierpliwością będę czekać na kolejny wyjazd. Nurkowania z brzegu nie przestaną mi się podobać, ale jednak safari nurkowe jest wygodniejsze i daje możliwość większej liczby nurkowań w jednym tygodniu. Kolejna trasa… Północ, południe? Aktualnie nie ma to aż takiego znaczenia. Byle pod wodą.

Tagi strony: , ,

Zobacz także najnowsze oferty naszych wyjazdów nurkowych:

Napisz komentarz: