nurkowanie Yap Palau Filipiny Dubaj

Dlaczego na Yap i Palau?

Koncept na wyprawę podsunął nam Krzysio, Victoria ubrała to w znakomity program. Szczerze mówiąc, gdy usłyszałem o tym po raz pierwszy, musiałem sprawdzić na mapie, gdzie leżą Yap i Palau… to jakieś wyspy? A może kraje? A może region? Na globusie tego nie ma, nawet atlas pokazuje tak malutkie kropeczki, że lupę trzeba było odkurzyć… Wyniki poszukiwania internetowego doniosły, że:

Yap – to taka miniaturowa (120 km2 powierzchni, 11 tys mieszkańców) wysepka na Oceanie Spokojnym, wchodząca w skład Mikronezji (wersja dla mniej wtajemniczonych: trochę na prawo od Filipin albo w dół od Japonii, jak kto woli). Baaaardzo ciepło, parnie i ślicznie. Już się ślinimy na:

  • nurkowanie z mantami – to jedno z najlepszych na świecie miejsc na ich podziwianie
  • nurkowanie z rekinami – może będzie można pokarmić?
  • Wraki z czasów II Wojny Światowej – były tu zlokalizowane japońskie bazy wojskowe, wściekle atakowane przez Amerykanów
  • kamienne pieniądze – jedyne na świecie „drobne” ważące po kilka ton sztuka
  • męskie domy, żucie tytoniu i sex po yapsku – ale to dalej w części „Tylko dla dorosłych”…

Palau – to już w porównaniu z Yap wielkie państwo: 250 przepięknych, malowniczych wysp (ale tylko osiem zamieszkałych). Znajdziemy tutaj m.in. 3,5 tysiąca endemicznych gatunków roślin oraz Capitol podarowany przez Chińczyków. Wyspy leżą pomiędzy Filipinami a amerykańskim Guam (w wersji dla niewtajemniczonych: też niedaleko Filipin i Japonii). Tutaj nasze plany obejmują:

  • safari nurkowe z mantami i rekinami
  • nurkowanie na jednej z najpiękniejszych raf świata (w moim atlasie nurkowym oznaczone zaszczytnym numerem 3), podziwianie największych na świecie skupisk Lettuce Corals
  • jezioro meduz czyli snorkowanie z 5 milionami meduz na wyspie Eil Malk
  • pocztówkowe ujęcia na Rock Island (na pewno znasz ten widoczek chociaż jeszcze nie wiesz że To to właśnie To)…

Apetyty wyostrzone, zatem ruszamy?

Podróż czas zacząć

Na lotnisku cała ekipa podróżników stawia się karnie o czasie, humory i apetyty przygotowane na wspaniałą wyprawę. Po kurtuazyjnych powitaniach i przejściu na „ty” zabieramy się za… pakowanie. Ostatnią rzeczą, o której myśli człowiek przygotowując się na taką wyprawę są przecież kilogramy bagażu i ich prawidłowy rozkład w walizkach, nieprawdaż? Szczęściem, czuwa nad nami przenikliwe oko Victorii doradzając co-gdzie-i-jak-wsadzić, aby zmieścić się w limitach bagażowych (czeka nas kilka przelotów liniami słono każącymi płacić sobie za każdy ponadliczbowy kilogram). Udało się, odprawiamy się, z niekłamaną safysfakcją (o ile jest to właściwe określenie) przyglądając się innym pasażerom sięgającym do portfeli. Przed nami cztery przeloty z przesiadkami we Frankfurcie, Dubaju oraz Manili – w sumie ponad 20 godzin podróży. Dolatujemy w doskonałych humorach do Manili a tutaj….

Zaczynamy od trzęsienia ziemi

Wyprawa na Yap i PalauChwilę po wylądowaniu w Manili zaczynają nam intensywnie wibrować telefony: sms’y z Polski od rodzin i znajomych donoszą: „Trzęsienie ziemi w Japonii. W kierunku Palau i Filipin zmierza 10-metrowe tsunami”. Atmosfera ulega zagęszczeniu…

Do kolejnego lotu na Palau mamy prawie 10 godzin oczekiwania (samoloty latają tam 2 razy w tygodniu) – znajdujemy więc i rekwirujemy na wyłączny użytek lounge dla pasażerów i przylepiamy się do CNN obserwując bieg wydarzeń. Zostało nam 9 godzin do podjęcia decyzji, czy ryzykować wylot w strefę podwyższonego ryzyka, czy też opracowywać plan B. Większości grupy oczekiwanie upływa na nerwowym sączeniu lokalnego rumu, Victoria ma za to przed sobą kilka bardzo pracowitych godzin na ustalenie stanu rzeczy. Podglądane na bieżąco CNN i TVN24 alarmują „za 3 godziny w Filipiny uderzy tsunami”, ciągle dostajemy nowe sms’y z Polski podczas, gdy Filipińczycy są całkiem spokojni. Czyżby nie wiedzieli co się w około nas dzieje?

Po naradzie podejmujemy decyzję: zmieniamy nasze plany i na razie odpuszczamy Palau. I już nie chodzi nawet o nas (bo będąc na miejscu widzimy, że alarmy polskiej telewizji mają się nijak do prawdziwego stanu rzeczy), ale o nasze rodziny: nie można robić sobie dobrej zabawy na urlopie kosztem zdrowia i nerwów mam, ojców i dzieci… Zatem Victoria otrzymuje od grupy karkołomne zadanie: wymyśl co robimy dalej. Dobre, nieprawdaż? Jest 23.30, siedzisz sobie na lotnisku w Manili i masz kilka godzin na opracowanie planu wyjazdu, wyjazdu na który wyruszymy jutro o świcie 😉 I pytanie: czy to wpływ opatrzności czy też profesjonalizmu (ja stawiam na to drugie), ale o 2 w nocy pojawia się nowy plan działania: o szóstej rano wylatujemy na safari nurkowe na Tubbataha! Co więcej – będzie to nas kosztowało jedynie za dodatkowy przelot, bo udaje się przenieść opłaty z jednego safari na drugie! Z niekłamanym uczuciem ulgi na twarzach Szefowa otrzymuje od grupy zasłużoną lampkę rumu i pogrążamy się w oczekiwanie na poranny wylot na Tubbataha.

Nie możemy wyświetlić tej galerii.

6 rano: gorączkowe zbieranie toreb, torebeczek, tobołków, siatek i siateczek – jednym coś ginie, inni to odnajdują. Czas goni niemiłosiernie, zatem i my pędem przez bramki wylotów, przylotów i innymi opłotkami gnamy do taksówek. Nikt nie zauważa nawet, że wychodzimy z terminala na skróty pod prąd, drogą dla wchodzących – efektem czego udaje się nam ominąć oficjalną drogę przez Passport Control (dopiero później, przy opuszczaniu Filipin zostanie nam uświadomione, że nie mamy pieczątek wjazdowych – co Mariusz skwituje w rozmowie z celnikiem: „I DONT SPIK JINGLISZ”). Zmiana terminala to godzina jazdy po zatłoczonej już o tej porze Manili, kolejka do wejścia na terminal i jeszcze jedno prześwietlenie bagaży, aż wtem nagle…

Kradzież paszportów

Znikają paszporty mój i Vic. Nie będę Cię męczył Drogi Czytelniczkoku opisem liczby ponownych i ponownych przeszukań bagażu ani raczył dozą wulgaryzmów, które dane było w tych minutach usłyszeć naszym towarzyszom. Fakt: paszportów nie ma. W takiej chwili zaczyna się w głowie gonitwa myśli: czy zgubiłem? czy skradł je taksówkarz, czy też pan przy prześwietaniu bagażu? co się teraz robi i do kogo dzwonić? czy w sobotę rano polska ambasada jest czynna… Fakty są nieubłagane: paszportów nie ma – trzeba sobie radzić. Dajemy reszcie grupy sygnał, aby wsiadali do samolotu bez nas. W tym momencie nasza relacja się rozdziela: ja i Vic pozostajemy w Manili z misją odnalezienia paszportów, reszta grupy wylatuje na Tubbataha.

W Manili

Zaczynamy od poszukiwań na własną rękę: wysyłam Vic na nasz poprzedni terminal, sam zostaję na nowym. Odwiedzamy biura rzeczy znalezionych, pytamy strażników i policjantów, trafiamy do sali monitoringu, gdzie przeglądamy nagrania z nami wchodzącymi do sali przylotów, wychodzącymi z sali odlotów, wsiadającymi do taksówki itd. Niestety monitoring ma za słabą jakość nagrania, aby odcyfrować numer rejestracyjny taksówki. Trafiamy zatem najpierw na lotniskową komendę policji, a później do Wydziału Dochodzeniowego i Wywiadowczego (wiem – brzmi to strasznie poważnie, ale jak się za chwilę okaże, kradzieże paszportów oraz porwania dla okupu są na Filipinach traktowanie bardzo poważnie).

Na komisariacie spędzamy kilka ładnych godzin – składanie zeznań, ponowne obejrzenia nagrań z monitoringu, obdzwanianie oddziałów policji, ambasad itp. Dwie rzeczy są jednak warte opisania bliżej.

Pomoc z ambasady: jest sobota rano – nie tylko polska, ŻADNA ambasada nie jest czynna! Godziny urzędowania zaczynają się w poniedziałek rano… wrrrrrrr…. Mamy oczywiście numery do „dyżurnych od nagłych wypadków” – ale rozmowa z nimi sprowadza się do stwierdzenia: przyjeździe do ambasady w poniedziałek rano. Dowiadujemy się także, że możemy próbować uzyskać nowe paszporty – ale najbliższą placówką, która może nam w tym pomóc jest polski konsulat… w Malezji. Pytanie: jak mamy się dostać do Malezji bez paszportów aby złożyć podanie? Niby można uzyskać dokumenty od dowolnej ambasady Unii Europejskiej na powrót do kraju, ale my nie zamierzamy wracać do kraju… przynajmniej narazie!

Filipińska policja: proszę Państwa, czapki z głów! Chłopcy są rewelacyjni! Naszą sprawę traktują bardzo poważnie, uruchamiają mnóstwo kontaktów, aby nam pomóc, donoszą kawę, udostępniają komputery i telefony, aby skontaktować się z ambasadami, zarezerwować hotel, napisać do znajomych o pomoc. Wielkie, wielkie słowa uznania.

Po kilku godzinach mnie dopada zniechęcenie: zdobądźmy tymczasowe dokumenty pozwalające nam na powrót do kraju, przebukujmy bilety i wracamy do Polski. Victoria ma więcej wiary, że załatwimy nowe paszporty i wizy lub że ktoś znajdzie nasze paszporty wyrzucone do śmietnika i odda, albo zadzwoni z super atrakcyjną propozycją finansową… Rezerwujemy hotel, jedziemy się przespać. Po krótkiej drzemce, Vic sprawdza pocztę i… cud się stał? Wiadomość z Facebooka: „Mam Wasze paszporty” zadzwońcie do mnie pod numer …..”. Pełni wiary w cuda dzownimy, rozmowa łamaną angielszczyzną przebiega jednak cokolwiek dziwnie:

Mój przyjaciel jest taksówkarzem i znalazł dzisiaj Wasze paszporty. Ale on nie może do Was przyjechać do hotelu i ich oddać. Ja chcę abyście bardzo szybko przyjechali do mnie je odebrać (tu pada adres miejsca oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów od centrum, w jakiejś podejrzanej dzielnicy). Jak przyjedziecie, to zadzwońcie do mnie jeszcze raz, bo mnie nie będzie, ale ja wtedy zadzwonię do kogoś innego, kto pójdzie do innego miejsca, gdzie są paszporty, weźmie je, potem Was znajdzie i wtedy Wam je odda…

Zapalają się nam w głowach czerwone lampki. Vic profilaktycznie gra na czas, że męża teraz nie ma, że będzie najwcześniej za godzinę, że dopiero wtedy możemy wyjechać, a droga zapewne zajmie nam kolejne dwie godziny. Po rozłączeniu, w milczącym porozumieniu wybieramy natychmiast numer naszych przyjaciół z komisariatu, przekazujemy nowości. Pada krótkie „przyjeżdżajcie”. Na miejscu okazuje się, że już została powiadomiona lokalna policja oraz, że jedzie do nas specjalna jednostka, w której asyście pojedziemy na spotkanie. Jesteśmy jeszcze proszeni o pokazanie otrzymanych wiadomości, chłopcy oglądają profil nadawcy, jego kontakty, próbują w swoich bazach danych wyszukać zarówno nadawcę jak i jego znajomych, w międzyczasie wymieniając między sobą całe mnóstwo uwag w kompletnie niezrozumiałym języku. Kilkanaście minut i dociera do nas nasza obstawa, wsiadamy w towarzystwie czterech rosłych dżentelmenów do samochodu z przyciemnianymi szybami i w drogę. Przejazd zajmuje nam około godziny; w międzyczasie dowodzący, podając się za taksówkarza kilkukrotnie dzwoni do naszego kontaktu oraz instruuje nas jak mamy zachowywać się na miejscu.

Cieszymy się, że nie jesteśmy sami bo okolica, w którą się zapuszczamy, nie nastraja optymistycznie – jak stwierdza Vic, sami byśmy się tu z*****i ze strachu. Dobrze mówi. Ostatnie instrukcje: Vic ma zostać w samochodzie, ja idę z obstawą na spotkanie… W tym momencie przerwiemy na chwilkę, aby zobaczyć co słychać u reszty naszej grupy na Tubbataha 😉

Safari na Tubbataha

Iwonka pisze:

No normalnie się poryczałam przez to Palau, a właściwie przez decyzję grupy o rezygnacji z safari na Palau. Ale cóż, w tamtych chwilach, biorąc pod uwagę obrazki z Japonii i dramatyczne telefony i sms-y z Polski, była to pewnie jedyna rozsądna decyzja, jaką mogliśmy podjąć. Poza tym, safari na Tubbataha podobno też jest całkiem fajne, więc może nie będzie tak źle 😉 To, że Vic i Adam nie polecieli z nami z Manili do Puerto Princessa, skąd mieliśmy wyruszyć w rejs, dociera do mnie chyba dopiero w porcie docelowym. Emocje poprzedniej nocy i smutki zakropione (wcale nie tak suto!) paroma głębszymi w znaczny sposób upośledziły moją zdolność spostrzegania i pojmowania faktów.  Dobrze, że chociaż Vic zauważyła moją walizkę pozostawioną obok taksówki…185-yap-i-palau

Ale ale, lądujemy w końcu w Puerto Princessa. Niewielki busik dowozi nas do portu i lokujemy się pod pokładem. Warunki super, nie jest nas wielu, więc kto chce dostaje pojedynczą koję. Marzymy o wypłynięciu z portu, bo i nic nas tu nie trzyma – w porcie trwają przeładunki towarów, bynajmniej port nie jest ostoją dla turystów spragnionych pięknych widoków.

W końcu ruszamy na wyczekiwane safari. Brzeg oddala się coraz bardziej, już już witamy się z gąską i już wiatr od morza owiewa nam twarze, a woda zalewa pianki, gdy przychodzi pan kierownik i mówi, że… mamy problem. Straż przybrzeżna wydała komunikat, że żadne łodzie nie wypłyną na pełne morze i tym samym mamy wracać do portu. Powód: pył radioaktywny, który nawiewa od strony Japonii i stanowi zagrożenie dla naszego zdrowia… F**k. K**** m**!

Nie możemy wyświetlić tej galerii.

No nie wierzymy. To się nie dzieje naprawdę. Jakieś piep****e tsunami, potem paszporty Vic i Adama, teraz pył??? Jesteśmy zdruzgotani. Cały misternie utkany plan wakacyjny, w ciągu ostatnich kilkunastu godzin zmieniony kilkanaście albo i –dziesiąt razy, rozsypał się jak domek z kart. „K***a, nie wierzę” – esemesuje Vic. Trzeba wziąć się w garść. Może ten pył przeleci jakoś obok. Może jutro. Może za 2 dni. Ale co my będziemy robić w tym ponurym porcie przez całe 2 dni?? W desperacji proponujemy załodze nura w okolicach portu. Tak, żeby chociaż płetwy pomoczyć, jakąś małą rybkę może skubnąć… Niestety, może to tsunami, może to intensywne ulewy (na Tubbataha??? w marcu???), ale widoczność pod wodą jest ponoć zerowa i żaden nur nie wchodzi w rachubę. Krzyś stawia na urlopie kreskę, reszta grupy też zaczyna pogrążać się w depresji. Emocje po tsunami opadają nieco (jakie tsunami?? jakie wstrząsy wtórne???) i późno-wieczorową porą kiełkuje, dojrzewa a potem wykluwa się i wrzeszczy na cały głos idea: Chcemy na Palau!!! Wymiana sms-ów z Vic, chcemy tam teraz, zaraz, bez dopłat za kolejną z rzędu wymianę łodzi i przebukowanie biletów 😉 Jak Vic tego nie załatwi to kto? Niestety w Manili jest weekend, biura linii lotniczych zamknięte, trzeba czekać do poniedziałku, ponoć bilety na wtorek będą (na łodzi mówią, że w to wątpią), Vic pisze, że będzie walczyć jak lwica… Och, cierpliwość nigdy nie była moją dobrą stroną. Ale cóż, trzeba czekać do poniedziałku. Mariusz rzuca propozycję – zróbmy sobie wycieczkę do El Nido! El Nido leży nad morzem na północnym wybrzeżu Palawanu, jakieś 240 km i 5 godzin drogi busem i podobno jest fantastyczne. Może jest, może i nie, nie zauważyłam jednak, żebyśmy mieli coś innego do roboty. Trzeba sobie jakoś zorganizować czas, więc załatwiamy busa i przez kolejne bardzo bardzo bardzo dużo godzin jedziemy do El Nido. Miasteczko jest urocze, ma piękną linię brzegową, a w okolicy masę małych wysepek, lagun i innych cudów natury. Wieczorem idziemy na Absolutnie Najlepsze Jedzenie na Całej Wyprawie do znalezionej przez Kasię i przeze mnie restauracji La Salangane, prowadzonej przez holenderską ekipę. Owoce morza, rybki, no i raj dla chłopaków – domowe smakowe rumy, chyba z 10 do wyboru. Wyprawa na Yap i Palau: TubbatahaGrzech nie spróbować każdego… Niektórzy z nas przedłużają wieczorne atrakcje – kąpiele w morzu, piwko na plaży w przepięknej scenerii, w końcu lądujemy w całkiem przyzwoitym hotelu El Nido Waterfront Hotel – tuż nad wodą. Zapisujemy się też na wycieczkę, wynajmujemy katamaran, robimy zapasy piwa i rumu, co by z pragnienia na tym morzu nie umrzeć i następnego dnia pływamy sobie od zatoki do zatoki, od wyspy do wyspy. Kolejne 5 godzin po wertepach i jesteśmy z powrotem na statku. Pogoda jest dziwna, znaczy nie ma pogody, leje jak z cebra i jest paskudnie. I wtedy przychodzi sms od Vic – są miejsca w samolocie! Lecimy na Palau! Koszty dopłat za przebukowanie biletów przestają mieć jakiekolwiek znaczenie – nikt i nic nas nie zatrzyma w tym zapyziałym porcie! Nasze radosne gęby, gdy w Manili na lotnisku wpadamy na oczekujących nas Vic i Adama, mówią same za siebie. I za kilka godzin możemy radośnie krzyknąć: WELCOME TO PALAU!

Tymczasem: trzy dni w Manili

Zatem udało się nam odzyskać paszporty – nie da się opisać radości jaka nastała. Z chłopakami z policji idziemy na doskonałego manilskiego grilla, aby uczcić zdarzenie. Niestety, naszą radość uszczuplają jedynie wieści z Tubbataha: brak warunków do nurkowania. Po gorączkowej wymianie sms’ów zapada zatem decyzja o kolejnej zmianie planów. Sytuacja na Palau po tsunami (którego w końcu tam nie było) się uspokoiła, możemy dołączyć do łodzi na pozostała część safari. Dwa dni upływają nam zatem w Manili na załatwianiu formalności: odkręcaniu dopiero co zmienionych przelotów i koordynowaniu łodzi safari. Ani floty safari, ani linie lotnicze, rzecz jasna, nie są skore do robienia takiego zamieszania bez wyzerowania naszych portfeli, dlatego chyba pierwszy raz widzę moją żonę w roli tak bardzo przysłowiowej blondynki. Strategia negocjacyjna na zmęczenie przeciwnika jednak się opłaca – jutro ściągamy z powrotem do Manili naszą grupę i po południu wylatujemy na Palau. Tym razem, wyjątkowo, bez zmian i niespodzianek.

Palau

247-yap-i-palauDolatujemy późną nocą. Nic nie widać. Jedynie lotnisko rozmiarów średniego przystanku autobusowego albo dużego kurnika. Obsługa łodzi odnajduje nas momentalnie i zaprasza do busika. To niewłaściwe określenie, powinno być: limuzyno-busika. Widzieliście kiedykolwiek żyrandole z kryształkami w busiku? Plus przestronne fotele zamiast ciasnych siedzeń. Brakuje jedynie zaopatrzonego barku, ale przecież o 7 rano pierwszy nurek. Morale momentalnie rośnie. Już tylko 20 minut jazdy i okrętujemy się na Big Blue Explorer. Łódź jest dużo więcej niż dobra: wielka, z przestronnymi kajutami i kojami, wygodnym dive deckiem. W mesie na górnym pokładzie już czeka na nas przesympatyczna obsługa i poczęstunek. Już tylko szybka odprawa, ustalenie planu nurkowań i do koi. Zostały 4 godziny snu do pierwszego nurkowania.

Pierwsze go dnia robimy 4 nurkowania: na Ngerchong Outside, Turtle Cove, Blue Corner i German Channel; nurkowanie nocne już odpuszczamy ze zmęczenia. Pod wodą jest wspaniale: na dzień dobry trafiamy na nurse shark i white tips, ray’e, pojawiają się śliczne żółwie. Wielkie wrażenie robi nurkowanie na Blue Corner: to nurkowanie w silnym prądzie, z hakami. Płynąc wzdłuż ścianki, wynurzamy się nad drop off rafy, z prądem zrywającym maski z twarzy – to właśnie miejsce gdzie zahaczymy się na 20 minut. Przyczepieni do rafy podziwiamy w toni mnóstwo rekinów (a one nas także zainteresowaniem), tuż obok naszych ramion zawisa w śliczny eagle ray i pozuje przez kilka minut do zdjęć. Malutkie rozczarowanie spotyka nas jedynie na German Channel – w powszechnej opinii to jedno z najlepszych miejsc nurkowych, a my niestety trafiamy na słabą widoczność i zmieniający się prąd. Apetyty na nurkowanie rosną.

Nie możemy wyświetlić tej galerii.

Drugiego dnia ponownie 4 nurkowania: Blue Holes, Ulong Channel, Siaes Tunnel i New Drop Off, nocne nurkowanie robimy na Drop Off. Ponownie festiwal rekinów, nurkowanie w prądzie z hakami, gigantyczne płaszczki, żółwie i triggery. W Ulong Channel ponad pół godziny spędzamy także nad największym na świecie skupiskiem Lettuce Corals – to połacie korali przypominające rodzimą sałatę. Ostatnie nurkowanie dnia to nocny nurek na ściance Drop Off – po ponad godzinie przemarznięty przewodnik musi siłą wywlekać z wody…

Standardowe safari tego nie przewiduje, ale nam udaje się jeszcze namówić ekipę na ostatniego, szybkiego nurka ostatniego dnia – poranny Blue Corner z hakami. Przeczucie nas nie myli, bo okazuje sie to być najlepszym nurkowaniem na Palau: perfekcyjna widoczność, mnóstwo dużych ryb nad urwiskiem, ponownie rekiny, wielkie raye, żółwie. Znowu trzeba nas siłą wyciągać z wody. Teraz już tylko szybkie suszenie sprzętu i pędzimy do jeziora meduz.

Jezioro Meduz

Wyprawa na Yap i PalauNa Palau znajduje się wiele jezior z meduzami: na powulkanicznych wysepkach, w ich centralnej części tworzyły się niewielkie jeziorka, kompletnie odcięte od oceanu. Osiedlały się w nich meduzy, a że brak dostępu do otwartej wody blokował także dostęp dla ich naturalnych wrogów, meduzy mogły mnożyć się na potęgę. Tak też wygląda Eil Malk – według szacunków ma tu swój dom około 5 milionów meduz. Po przybiciu do brzegu zabieramy jedynie ABC i odziani w porządne buty wspinamy się przez 30 minut wąską ścieżką wśród ostrych skał, aby dotrzeć do jeziora. Woda cieplutka, zatem wskakujemy jedynie w kostiumach kąpielowych z maskami i rurkami (meduzy, pozbawione naturalnych wrogów zatraciły parzydełka). Jeszcze 15 minut płynięcia wpław w nasłoneczniony fragment jeziora (bo nie tylko ludzie kochają wygrzewanie się w słońcu) i trafiamy w sam środek ławicy meduz. Dosłownie setki, tysiące meduz otaczają każdego z nas, ocierają się o ręce, nogi, twarz. Trzeba wolno poruszać rękoma, aby nie rozerwać ich delikatnych ciał. Przewodnicy ostrzegali: proszę nie rzucać w siebie meduzami! – my się stosujemy karnie, ale widzimy także grupę fundującą sobie upiorną zabawę. Po godzinie na innej planecie wracamy na łódź, która zawiezie nas jeszcze na sesję zdjęciową na Rock Island, a później odstawi na ląd.

Nie możemy wyświetlić tej galerii.

Koniec safari. Łódź odstawia nas na ląd, busik przewozi nas do hoteliku. Mamy dobę na desaturację i zobaczenie wyspy. Jeszcze przepyszna kolacja w restauracji z widokiem na zatokę (ekipa safari nieopatrznie nie określiła górnej granicy budżetu jaki mamy na kolację) oraz ustalenie planu zwiedzania na jutro. Przesympatyczny pan właściciel hotelu ofiarowuje się zrobić nam kilkugodzinny tour po wyspach, organizuje ekwipunek i rano ruszamy na zwiedzanie.

Zwiedzanie Palau

424-yap-i-palauZamieszkane Palau to kilka malowniczych wysepek połączonych mostami, każda rozmiarów niewielkiej dzielnicy w Warszawie, czy Wrocławiu. Oglądamy Most Przyjaźni Palausko-Japońskiej i Men Houses (to dopiero przygrywka do tego, co zobaczymy na Yap!). Wyspy, jako miejsce ciężkich bitew w czasie II Wojny Światowej jest usłane wrakami dział i samolotów; pan wyjaśnia: To jest wrak japońskiego myśliwca Zero, Krzysio poprawia: Zero miały silniki w układzie podwójnej gwiazdy, a ten jest rzędowy. To wrak amerykańskiego samolotu. Jedziemy do wodospadów – tu czeka nas na początku godzinna wspinaczka w buszu, ścieżkami starych kopalni oraz brodzenie po pas w górskim strumieniu – nie narzekamy, bo widoki są bajkowe. W ramach uwieńczenia naszej wycieczki docieramy do najbardziej oficjalnego miejsca na wyspie – Kapitolu. Widok cokolwiek osobliwy, bo na wzgórzu, pośrodku absolutnie niczego wznosi się dumny gmach stylizowany na amerykański Kapitol. Osobliwe, że państwo, które ma dokładnie dwudziestu policjantów funduje sobie Kapitol o kilka razy większy niż nasz Belweder. To dar narodu chińskiego dla Palau z dumą objaśnia nasz przewodnik.

Nie możemy wyświetlić tej galerii.

Na Yap lecimy z międzylądowaniem na ziemi amerykańskiej, w Guam. Podczas kontroli paszportowej okazuje się, że moje osobiste bio nie pasuje do mojego bio z paszportu – zatem trafiam na indywidualne sprawdzenie mojej tożsamości. Z kolei latarki nurkowe Kasi wzbudzają żywe zainteresowanie ekip od poszukiwania bomb. Kasia trafia na dogłębną rewizje osobistą, ale po powrocie nie wygląda na zasmuconą tym faktem. Jak przystało na wizytę w największym mocarstwie świata, idziemy na hamburgery i paskudną kawę. Już tylko dwie godziny lotu i Yap powita nas naszyjnikami z kwiatów.

Wyspa Yap

Nocny przylot, szybki transfer do hotelu i ponownie raptem kilka godzin snu, bo ino świt znowu nurkujemy. Hotel jeszcze lepszy niż oczekiwaliśmy: śliczne pokoje z pięknym widokiem na zatokę. Tylko czy będzie czas się tym nacieszyć? O 8 rano stawiamy się w bazie, klarujemy sprzęt, bo za godzinę ruszamy na manty…

Nurkowanie z mantami

Yap to kolejne na naszej trasie miejsce słynące z mant. Co ciekawe – lokalne bazy nurkowe mają już tej sławy nawet odrobinę dosyć i starają się każdemu wpoić przekonanie, że Yap to więcej niż tylko mekka mant; że można tu zobaczyć piękne rafy, zrobić doskonałeWyprawa na Yap i Palau zdjęcia makro podczas nurkowań z mikroskopijnymi żyjątkami, że niezapomnianych atrakcji dostarczą także nurkowania z karmieniem rekinów…. Zgodnie z tą filozofią, ekipa z bazy nurkowej chce nam zaplanować pierwszy dzień nurkowania na rafie, a dopiero potem zabrać nas na Manta Cleaning Station. Wielkodusznie dajemy się zatem namówić na jedno jedyne nurkowanie na rafie (i nie ma czego żałować!). Jednak już sekundę po wynurzeniu zarządzamy przenosiny na Manta Cleaning Station (niektórzy przypłacają tę decyzję godzinną chorobą morską podczas przepłynięcia do celu). Pomimo ostrzeżenia, że to nie najlepszy dzień, zła godzina i prądy już nie w tę stronę – próbujemy…

W tym miejscu nurkowym wykonamy trzy nurkowania, zatem poświęcam mu chwilę uwagi. Miejsce nurkowe o nazwie New Cleaning Station – odkryte raptem rok wcześniej przez naszego przewodnika Alexa. Do tego czasu głównym miejscem nurkowania z mantami było Old Cleaning Station – jednak w pewnej chwili, dwa lata przed naszym przyjazdem, manty z niego nagle zniknęły. Z dnia na dzień, bez żadnego ostrzeżenia. Zgadywano, że może zmiana układu prądów, temperatury wody, ale pojawiała się także inna, prostsza teoria: miały dosyć wścibskich snorków i nurków podglądających ich życie. W tym samym okresie, już od jakiegoś czasu, Alex regularnie sprawdzał nowe miejsce nurkowe, wyglądające potencjalnie na nową stację czyszczenia mant (odpowiedni układ prądów, głębokość i temperatura wody, otoczenie koralowcami itp). Przez kilka kolejnych miesięcy nie zauważył tam ani jednej manty, aż tu nagle – są! Od momentu pierwszego pojawienia się, za każdym kolejnym razem wszystko działało niemal jak w zegarku. Miejsce jest położone pomiędzy dwiema wyspami (przesmyk szerokości kilkuset metrów); w bardzo wąskim przesmyku pomiędzy wypłyceniami; mamy tu połacie koralowców na głębokości około 5-7 metrów (przy nich właśnie parkujemy na podziwianie całego spektaklu). Specyfika miejsca polega także na układzie prądów: codziennie, wcześnie rano przypływ wtłacza oceaniczną wodę w przesmyk między wyspami (to jedyna pora dnia, gdy podczas wysokiej wody można tu łatwo dopłynąć kanałami pomiędzy wyspami), a począwszy od południa woda zaczyna ustępować wraz z odpływem (woda opada o kilka dobrych metrów i powrót do domu oznacza już bardzo intensywne lawirowanie łodzią pomiędzy płyciznami oraz oraz częste komendy „chłopy z łodzi – teraz pchamy!”). Te kilka przedpołudniowych godzin, podczas zmiany kierunku prądów, to najlepsza pora na spotkanie mant.

Nie możemy wyświetlić tej galerii.

Pierwsze nurkowanie: około pięciu, 3-5 metrowych mant w odległości kilku metrów od nas. Tańczą, bawią się, czyszczą. Zamulenie wody duże z racji odwrócenia prądów, ale przy tak dużej bliskości i rozmiarach ryb spektakl prezentuje się znakomicie. Z radości siusiamy w pianki (tym bardziej, że nurkowanie trwa ponad 60 minut).

Drugie nurkowanie: jeszcze więcej, jeszcze większych i jeszcze bliżej mant. Ponad 70 minut nurkowania, liczba siusiań: 2 (liczę tylko swoje). Mariusz zalewa swój pierwszy aparat fotograficzny.

Trzecie nurkowanie: wcześnie rano robimy jedno, jedyne podejście do starej Cleaning Station. Spotykamy piękne ławice oraz duże skupisko anemonów oraz trafiamy tu na kilka mant, ale mamy niedosyt i decyzja jest oczywista: wracamy w nasze sprawdzone miejsce.

Czwarte nurkowanie: mistrzostwo świata! Grupa 5-6 mant pływa nad nami na wyciągnięcie ręki; trzeba uchylać głowę, bo jest wrażenie, że za chwilę się zderzymy. Trwa także wzajemne oglądanie: manty podpływają do nas na odległość 4-5 metrów, zawisają w miejscu i przyglądają się nam przez kilka dobrych minut. Na zmianę, raz jednym okiem, raz drugim. 80 minut nurkowanie, 3 siusiania.

Piąte nurkowanie z mantami: może być cokolwiek lepszego niż poprzedni nurek? Oczywiście. Victorię i Mariusza trzeba siłą wywlekać z wody po ponad 90 minutach.

Karmienie rekinów

Wyprawa na Yap i PalauNa huczne zakończenie drugiego dnia nurkowego płyniemy na karmienie rekinów. To nurkowanie na dwadzieścia kilka metrów, nad samym urwiskiem rafy. Przewodnicy umieszczają w klatce przynętę, kilkanaście Black Tip’ów oraz innych rekinów wściekle walczy o zdobycz. Widoczność doskonała (zero zamulenia wody), mnóstwo rekinów na wyciągnięcie ręki. Jednym słowem znakomite nurkowanie. Nie rozumiem tylko dlaczego kilka osób większość nurkowania chowa się za rafą i w jakichś rozpadlinach.

Mandarin Fish

Dla najwytrwalszych: drugiego dnia biegniemy jeszcze na nurkowanie nocne. Płytkie nurkowanie na rafce, w poszukiwaniu mandarynek. Mandain Fish to malutkie, kilkucentymetrowe, bajecznie kolorowe rybki. Mają bardzo bliskie ludziom zwyczaje: pod wieczór, Panom Mandarynkom zbiera się na na amory i uganiają się za Paniami Mandarynkami; jeżeli para przypadnie sobie wzajemnie do gustu, dochodzi do bardzo widowiskowej kopulacji nad rafą, po czym Pan i Pani Mandarynkowie płyną każde w swoją stronę. Całe zdarzenie wygląda zjawiskowo kolorowo i pięknie, pod dwoma warunkami: 1. uda nam się miniaturowych Państwa Mandarynków znaleźć w gąszczu rafy, 2. nie będziemy przesadzali ze wścibskością (najgorsze efekty przynosi zaświecenie latarką nurkową prosto w oczy parze podczas uniesienia miłosnego). Nam udało się znaleźć kilkanaście Mandarin Fish, niestety niezainteresowanych sobą na wzajem.

Zwiedzanie wyspy Yap

Na zwiedzanie poświęciliśmy pół dnia – akurat tyle zajmuje zobaczenie całej wysepki. Podobnie, jak na Palau możemy tu znaleźć mnóstwo reliktów z II Wojny Światowej: wraki samolotów (znajdowało się tutaj japońskie lotnisko) i dział przeciwlotniczych; niektóre są traktowane jak pomniki, inne zapomniane w buszu. Osobliwe wrażenie robią lokalny kościół katolicki oraz przylegający do niego cmentarz. Kościół to w zasadzie jedynie zadaszenie nad wybetonowaną podłogą. Cmentarz: nowe groby są niezmiernie kolorowe, wiszą nad nimi girlandy sztucznych i prawdziwych kwiatów, ale także łańcuchy z aluminiowej folii do pakowania żywności. Sąsiadujące z nimi starsze groby są już zakurzone i wyblakłe robiąc bardzo przygnębiające wrażenie. Nasuwa się wniosek, że zmarłych opłakuje się bardzo intensywnie i krótko zarazem. Co zaskakujące: na wielu świeżych grobach widnieją zdjęcia młodych chłopaków w mundurach amerykańskich Marines – widać przyjaźń i opieka mocarstwa jest kosztowna. Yap ma zaledwie 11 tys mieszkańców, a tylko na tym jednym cmentarzu znaleźliśmy kilka takich grobów.

Nie możemy wyświetlić tej galerii.

Kamienne pieniądze

188-mikronezja-2011-uczestnicyYap słynie z kamiennych pieniędzy: to kamienne kręgi, o rozmiarach nawet kilku metrów średnicy i wadze paru ton. Możemy je znaleźć w wielu miejscach na wyspie: począwszy od banków (specjalne miejsca przeznaczone do gromadzenia, przechowywania, ale i ich podziwiania), a skończywszy na podwórkach prywatnych domów (gdzie pełnią funkcję ozdobną oraz stanowią dowód zamożności właściciela). Jak się dowiadujemy od naszego lokalnego przewodnika, od wieków mieszkańcy Yap emigrowali za chlebem na niedległe wyspy Palau. Silne wspólnoty plemienne decydowały o tym, kto może wyjechać za pracą, a kto nie; i co ciekawe: zgodę otrzymywali jedynie ci najlepsi (mieli godnie reprezentować swój lud na obcej ziemi). Po latach pracy, wracając do rodzinnych stron, przywozili kamienne pieniądze, jako dowód ich pracowitości i wysokiego statusu. Miarą wartości pojedynczego pieniążka nie jest jego rozmiar ani kształt, a historia, która za nim stoi. Historia jest przekazywana jedynie w formie ustnej kolejnym pokoleniom w społeczności. Kamienne pieniądze były w oficjalnym obiegu (jeżeli można tak powiedzieć ;)) do momentu zajęcia Yap przez Japonię w 1929 roku. Dzisiaj także mają wartość nie tylko historyczną: są przekazywane w posagach lub darowane, ale na pewno nie można za nie nic kupić w lokalnym sklepie.

Nie możemy wyświetlić tej galerii.

Coś dla prawdziwych mężczyzn

499-yap-i-palauMen Houses to miejsce gdzie wstęp mają wyłącznie panowie. Tutaj mężczyźni rozmawiają, radzą o ważnych dla społeczności sprawach, odpoczywają, żują tytoń… albo i nic nie robią, a tylko siedzą i odpoczywają i żują coś a’la tytoń. Nam także dane jest spróbować najważniejszej lokalnej używki, a robi się to tak:

  • należy wziąć świeżego orzeszka betel (lokalna odmiana, drzewko z nimi można znaleźć praktycznie na każdym rogu; orzeszki betel są całe zielone i przypominają nasze żołędzie)
  • orzeszka przegryzamy wzdłuż, na dwie równe połówki
  • do środka wsypujemy białe coś – proszek ze startych korali z domieszką jeszcze czegoś trudnego do wytłumaczenia
  • prawdziwi twardziele dosypują jeszcze tytoń – dla wzmocnienia działania naszego przysmaku
  • jeszcze prawdziwsi twardziele – zamiast czystego tytoniu, urywają pół zmiętolonego papierosa, ścierają w palcach razem z bibułką i wciskają pomiędzy połówki orzeszka
  • wszystko zawijamy w liść świeżej mięty (czy też czegoś podobnego zapachem i smakiem do naszej mięty)
  • następnie takie zawiniątko ładujemy sobie do ust i żujemy, żujemy, żujemy… pierwsze minuty przypominają żucie patyka albo kawałka drewna
  • po dwóch minutach przeżuwania Iwonka robi się czerwona, szepcze „Uuuuu… aaaaa… czuuuuuujjjjjęęęęęę… uuuu… AHHHHH!!!”. Panowie żują jak gumę z kaczorem Donaldem – bez westchnięć.
  • po kolejnej minucie należy siarczyście splunąć czerwoną mazią, jaka już zdążyła się uzbierać w naszych ustach. Przewodnik strofuje: Plujemy na zewnątrz!.
Nie możemy wyświetlić tej galerii.

O czym jeszcze rozprawiają prawdziwi mężczyźni w swoich chatach? Oczywiście o polityce plemiennej, życiu, kobietach i miłości. Wiedzieliście, że właśnie z wysepki Yap wywodzi się specyficzny rodzaj seksu o dźwięcznej nazwie gichigich? Otóż, gichigich to rodzaj kontaktu seksualnego polegający na pobudzaniu warg sromowych kobiety przez prącie mężczyzny aż do jej kilkakrotnego orgazmu. Technika ta jest tak żmudna i męcząca, że stosowana jest wyłącznie przed małżeństwem – przynajmniej tak twierdzi fama…

Potem już tylko pół godziny relaksu na bambusowej podłodze naszej chatki, przeplatane opowieściami o życiu na Yap i opowieści o lokalnych alkoholach. W drodze do hotelu zamawiamy sobie rzecz jasna jedną buteleczkę do spróbowania, na drogę.

Ku końcowi wyprawy…

To już nasz ostatni wspólny wieczór podczas wyprawy: przenosimy się zatem nad hotelowy basen, zamawiamy szampana dla uczczenia wyjazdu, konieczność spakowania się jest spychana w zapomnienie. O godzinie 23.00 zbiórka z bagażami, gotowi do wyjazdu na lotnisko. I w tym momencie dociera do nas zamówiony kilka godzin wcześniej lokalny specjał: yapskie wino. O zgrozo: chłopcy się postarali przywożąc nam 5-litrową buteleczkę… Po skosztowaniu jednego łyka (więcej nie przechodzi przez gardło), pozostawiamy resztę uradowanej obsłudze i jedziemy na lotnisko i powrót do Polski. W drodze czaka nas jeszcze całodzienne zwiedzanie Manili, gdzie nie omieszkamy zakosztować życia nocnego, kilka przesiadek i powrót do kraju.

W tym momencie powinno nastąpić zakończenie naszej historii – jednak nic podobnego! Lot do Dubaju startuje z opóźnieniem, ale obsługa uspokaja, że zdążymy na kolejny samolot, ale Victoria z uśmiechem sugeruje wyciągnięcie ubrań na zmianę i szczoteczek do zębów z głównego bagażu. Nie jesteśmy pewni… żartuje, czy szykuje kolejne atrakcje? Nasze szczupłe minuty gnają jak opętane, a załoga nadal na pełnym luzie: Damy radę. I kto miał rację?

img_4548_0

Doba w Dubaju – czemu nie?

Lubię wracać do Polski w piątek lub sobotę, bo zawsze mam świadomość, że jeżeli nawet samolot się opóźni, nie będę przebierał nóżkami ze zniecierpliwienia. Tak jest też tym razem. Oczywiście nie udaje się nam zdążyć na przesiadkę, w zamian udaje się wywalczyć dobę w Dubaju w przemiłym hotelu. Dubaj jest nasz: 24h, zwiedzanie, zakupy (nic nie przyćmi nowych, błyszczących szpilek Iwonki!). Fundujemy sobie także najdroższy w życiu przejazd windą na szczyt najwyższego budynku świata – Bujr al Kalifa. Iglica Pałacu Kultury sięga tutaj ledwie do 1/3 wysokości – a my mkniemy windą na 135-te piętro i podziwiamy metropolię jarzącą się jak bożonarodzeniowe drzewko. U podnóża jeszcze kilkukrotnie oglądamy przepiękne pokazy fontann (nie tylko dziewczyny ukradkiem chlipią ze wzruszenia). Później szybki sen i rano wylot.

Nie możemy wyświetlić tej galerii.

Koniec? Już prawie… We Frankfurcie, ponownie nasz sprzęt nurkowy wzbudza żywe zainteresowanie speców od bomb, i tylko pytanie, dlaczego to znowu Kasia trafia na rewizję osobistą? W Polsce stawiamy się w sobotnie popołudnie.

Tym razem prawdziwe zakończenie przygody

Podsumujmy się zatem:

  • ponad 20.000 przelecianych mil, odwiedzonych 6 krajów w dwa tygodnie
  • 20 nurkowań na Palau i Yap, w jednych z najlepszych miejsc nurkowych na świecie
  • 10, może 15 mant – na wyciągnięcie ręki
  • 5 razy tyle rekinów
  • 2 zalane aparaty fotograficzne Mariusza i 2 rewizje osobiste Kasi
  • jeden, ale za to najwyższy budynek świata (828 metrów)
  • jedno trzęsienie ziemi, jedno tsunami i jeden opad radioaktywny
  • Zero razy dwa (chodzi o japońskie myśliwce ;)).

Całusy i podziękowania za rewelacyjną zabawę dla całej wspaniałej ekipy!

Nie możemy wyświetlić tej galerii.

Teraz przed nami już tylko powyjazdowe spotkanie dla podzielenia się zdjęciami i wspomnieniami oraz snucie planów kolejnej wyprawy. Możecie też zobaczyć relację z naszego ostatniego wyjazdu na przełomie czerwca i lipca na Sardine Run w RPA

Zapraszamy też na super safari we wrześniu na Marine Park Deadalus Rocky Zabargad

A na wspomnienie mamy jeszcze film z Yap i Palau 🙂

A kolejna grupa na Palau jedzie w listopadzie…

Pozdrawiam

Adam Iwanowski

Tagi strony: , , ,

Zobacz także najnowsze oferty naszych wyjazdów nurkowych:

Napisz komentarz: